13. PZU Bieg Trzech Kopców
Zdobyłam medal z najbardziej lansiarskiego biegu w mieście polskich królów, oł je! A tak na poważnie, nie no na poważnie się nie da. Miejsca na ten bieg rozchodzą się w kilka godzin, kto się spóźni ten trąba, nie ma przepisywania uczestnictwa ani nic w tym stylu, więc decydujesz się od razu. Ja trochę sobie przegapiłam zapisy i jak zobaczyłam, że zostało już nie wiele miejsc zaczęłam klikać jak szalona aby zdążyć i zatrzymał mnie dopiero widok ceny ale tylko na chwilę. Zaczęłam dalej szybko klikać i udało się, zapisałam się. Przez wiele lat unikałam tego biegu bo nie widziałam w nim nic specjalnego a do tego trzeba pamiętać kiedy zaczynają się zapisy i w tym samym dniu zarejestrować się. Wiecie no, różnie bywa, będziesz na wakacjach na księżycu bez zasięgu i dupa nie zapiszesz się, jak wrócisz za kilka dni. Do konkretów zatem.
Zalety:
– dla przybyszy ciekawa trasa;
– górski bieg w Krakowie, Warszawka tego nie ma, ha ha ha;
– super atmosfera na biegu;
– start w pięknym widokowym miejscu;
– meta również w miejscu z pięknym widokiem;
– mnóstwo toi toi wokół, trzeba tylko uważać aby nie spaść gdzieś w przepaść;
– zupełnie darmowe treningi do tego biegu;
– bieg wchodzi w skład Królewskiej Triady Biegowej;
– o dziwo mała kolejka po jedzenie;
– kawa i herbata dla wszystkich;
– łatwo dostępna informacja o biegu;
– urozmaicenie dla biegaczy biegających głównie po betonie.
Posiłek regeneracyjny: nie jadłam, więc nie wiem czy był dobry. Widziałam, że była grochówka i kolejka w miarę płynie przesuwała się do przodu. Do tego na mecie dla każdego czekała woda i izotonik oraz gorąca kawa lub herbata.
No dobra to teraz może czas na napisanie kilku słów o tym jak mi się biegło? Miałam jeden cel, przebiec całą Aleje Waszyngtona. Udało się ale od początku. Do 5 km można biec ile mamy sił w nogach ale nie radzę tego robić bo potem skąd weźmiecie siły na podbiegi i zbiegi. Mnie nogi niosły strasznie i ciągle zwalniałam bo wiedziałam co mnie czeka, mimo wszystko i tak biegłam za szybko, nawet o 30 sec na kilometr. Aleję pokonałam, na początku było ok, po około połowie zaczęły mnie tak palić łydki, że zastanawiałam się czy dam radę. Biegłam dalej, próbowałam zmieniać techniki biegu aby trochę odciążyć zmęczone mięśnie. Pod sam koniec myślałam, że nie dam rady, więc zaczęłam się motywować w sposób już niektórym znany. Mianowicie: Kaśśśkaaaaa urodziłaś siłami natury to teraz zapierd..aj a nie, nie dam radyyy!!!! Tak, jak tak się motywuje na biegu, nie jestem delikatną osóbką. Po Alei było już lepiej na przemian były zbiegi i podbiegi, więc nogi powiedzmy trochę odpoczywały. Raz jedne mięśnie pracowały, raz drugie. Najgorszy też był taki długi zbieg po czymś w rodzaju kocich łbów, stopy bolały ale wiadomo, każdy biegnie. Ostatni podbieg pod kopiec też nie należał to łatwych, nogi zmęczone, łydki palą. Mimo wszystko cały czas do przodu, biegusiem, nie marszem. Z tego jestem bardzo dumna. Większość trasy przebiegłam, marszu unikałam, wolałam wolno ale biegiem. Marsz jak zauważyłam strasznie wybija z rytmu i rozleniwia ale czasem nie da się inaczej.
Pomimo, że było ciężko bardzo dobrze wspominam ten bieg. Głowa, nogi i serce współpracowały ze sobą idealnie, gnałam do przodu niczym taran. Atmosfera była super, trasa również, za rok też chcę tam być.
Mój czas ukończenia biegu na dystansie 12,77 km: 01:34:24